Kiedy zima mocno już daje się we
znaki, kiedy nasyciwszy już oczy jej białym majestatem, zaczynamy tęsknić za
zielenią, za ciepłem, za życiem... kiedy marzy nam się już ten moment:
Perun - rzeźba Jerzego Przybyła
gdy Perun po długiej przerwie z
trzaskiem spadnie w łono Matki Ziemi, czyniąc je płodnym i gotowym do przyjęcia
i wydania życia...
Sławimy go i zaczynamy przyzywać. Bo
kiedy pojawi się on - Gromowładny - wraz z nim nadejdzie także utęskniona
wiosna, rozkuwając świat z lodowych kajdan...
Gromnice(02. luty)to w
słowiańskim roku obrzędowym pierwsze
przedwiosenne święta. Święta te poświęcone były Perunowi -
starosłowiańskiemu bóstwu, związanemu z pogodą i urodzajem. Ludzie prosili
Peruna o urodzaj, najpewniej też - podczas Gromnic właśnie - o nadejście
wiosny. Zapalano obrzędową świecę [gromnica to świeca poświęcona Gromowładnemu
- J.K.] która miała chronić przed niełaską i uderzeniem pioruna. W późniejszym
czasie Gromnice przeniknęły również do kalendarza chrześcijańskiego, gdzie mają
dość niejasny charakter.
Pierwotnie były to dłuższe
święta, podczas których w lutej zimie - w miesiącu lutym - schodzono się w
towarzystwie przyjaciół i rodziny z osady i zagrzewano się duchowymi świętami i
zabawą. Dzisiaj znamy te obchody pod zmienionym, późniejszym mianem zapustów/karnawału. Zachowały się też nieodłączne
maski (pierwotnie obrzędowe).
Perunowe Dni na ulicach Słowacji. Jak widać przechodnie
reagują bardzo pozytywnie:
Fragment
rozmowy w bajce (filmie) H. Miyazakiego „Laputa – podniebny zamek”:
-
Wstań, księżniczko, gra skończona. Odpowiednie dla nas pomieszczenie – sala tronowa.
-
To nie sala tronowa, ale nasz grobowiec. Król bez serca nie zasługuje na
królestwo. Nie dostaniesz kryształu; zginiemy oboje. Już rozumiem, czemu ludzie
z Laputy odeszli. Pewna pieśń w mojej dolinie wyjaśnia wszystko:
„Stopy
oprzyj na Ziemi,
Żyj
w harmonii z wiatrem,
Siej
nasiona zimą
I
ciesz się z ptakami wracającymi wiosną.”
Nieważne, czy masz mnóstwo broni i technologie. Życie nie może istnieć w oderwaniu
od Ziemi!
Byłam ostatnio chora.
Wyjątkowo paskudna grypa odebrała mi wszelkie moce. Napisanie choćby jednego
zdania było ponad moje siły. Czytać też niespecjalnie mogłam – książki
okazywały się niewiarygodnie ciężkie, a czcionka jakby przezroczysta…
zielonkawe węże zdań pełzały po stronach; żeby pozbawić je ruchu przymykałam to
jedno, to drugie oko, ale po chwili padałam wyczerpana jak po walce, w kurhan
usypany z kołder i koców.
Kurację syropem z
cebuli i zaparzonymi kwiatami lipy wspomogłam zachwytoterapią. A jeśli
zachwytoterapia, to przede wszystkim moja ukochana bajka, właściwie film
animowany pewnego, jak się o nim mówi, Króla Anime.
Gdyby jeszcze kilka lat
temu ktoś powiedział mi, że jakiś film z tego akurat gatunku zdobędzie moje
serce niemal na wyłączność, uśmiałabym się. Nie znałam anime, kojarzyło mi się
z kreskówkami oglądanymi w dzieciństwie na Polonii 1 :) Dużo krzyku, mocno
rozdziawiające się usta postaci, ich duże oczy i wielkie tryskające z nich łzy
:) Jakie to szczęście, że Przyjaciel podsunął mi kiedyś tę bajkę… Przyjacielu –
jeżeli to teraz czytasz, po raz kolejny rzucam Ci się na szyję i szczerym
całusem w policzek wyrażam moją wdzięczność!
Wierzycie w miłość od
pierwszego obejrzenia? Taka mi się przydarzyła. Hauru najwyraźniej rzeczywiście
kradnie serca i zamyka je w swoim zamku. Kto oglądał, wie o czym mówię, kto
nie… ten musi obejrzeć ;)
Kiedy tak leżałam w
moim kurhanie, z ciężką od gorączki głową, którą starałam się odwieść od bólu,
zajmując ją tym przepięknym filmem, samo zalęgło się we mnie pragnienie
napisania o nim kilku zdań tutaj, na Przypiecku.
Ktoś mógłby zapytać, co
takiego łączy japońskie anime z tym, o czym blog ten z założenia ma traktować –
z naszymi rodzimymi wartościami.
Nie da się odpowiedzieć
na to pytanie jednym zdaniem. Trzeba po prostu przedstawić osobę Króla Anime i
jego dzieło, wtedy wszystko stanie się jasne.
Zamierzałam napisać tylko
o jednym filmie, tym, który skradł moje serce. Ale po dłuższym namyśle
postanowiłam rozbudować ten wpis. Przeszukałam sieć i znalazłam kilka dobrze
napisanych i trafiających w sedno artykułów, dotyczących Króla i jego filmów.
Pozwolę je sobie tu zacytować.
Wielu z Was na pewno
produkcje te widziało, niemniej jednak zachęcam i Was do przeczytania
poniższych rozważań, jako że skłaniają one do głębokiej – naprawdę głębokiej –
refleksji, a tego nigdy nie jest za wiele.
Przede wszystkim
zachęcam jednak tych, którzy z tematem zetkną się być może pierwszy raz – wiem,
że takie zagęszczenie spojlerów w jednym miejscu jest ciężkostrawne, ale Przypiecek
to już takie miejsce, gdzie roztrząsa się rzeczy gruntownie. I taki też jest
cel niniejszego wpisu – ma on możliwie jak najpełniej przedstawić wartość
dzieła znanego animatora. Wartość, która z mojej perspektywy, a piszę to jako
Słowianka walcząca o odrodzenie rodzimej duchowości, jest nie do
przecenienia.
***
Tytuł tego wpisu składa
się z dwóch słów, z czego jedno na pierwszy rzut oka wydaje się zawierać błąd
ortograficzny.
Nie jest to jednak
błąd; zostało ono przeze mnie zapisane tak z pełną premedytacją. Dlaczego
„wbajanie” a nie „wpajanie” i dlaczego „Wartości”?
Zacznę może od tego
drugiego. Nie wiem czemu, ale słowo „wartości” wybrzmiewało mi tu jakoś… no
właśnie nie wybrzmiewało, było zbyt ciche. Nie chciałam podpierać go żadnym
przymiotnikiem… wartościującym… bo chociaż wiadomo, że dana wartość może być
dodatnia lub ujemna, to jednak „wartości” – plurale tantum w odniesieniu do człowieczego
ducha i jego tzw. kręgosłupa moralnego, trudno określić mianem złe lub
negatywne; mówi się wtedy raczej o ich braku albo zaniku. A skoro nie ma złych,
to czy można mówić o dobrych, pozytywnych wartościach? Wartości są dobre, bo są
wartościami; taka rzecz sama w sobie… Jednakże, kiedy zastanawiałam się nad
tytułem tego wpisu, brakowało mi w tym słowie wykrzyknika; czegoś, co jak
dźwięk rogu oznajmiłoby Czytelnikowi, że oto zaraz spotka się on z czymś
naprawdę chwały i czci godnym. Wartości, te przez duże „W”, o jakich opowiem za
chwilę, to grunt, w którym albo się (na powrót) jako ludzkość zakorzenimy, albo
przepadniemy, prędzej czy później doprowadziwszy się do zagłady. Skończył się
okres ochronny, skończył się czas, kiedy mogliśmy z podziwem ale i ze
wzruszeniem ramion mówić o tych Wartościach: „piękne to, ale niemożliwe” lub
„idea zacna, ale naiwna”. Dotarliśmy nad samą krawędź przepaści – jeżeli nadal
to, co piękne, dobre i zdrowe uważać będziemy za niemożliwe, a co za tym idzie
nie będziemy o to czynnie zabiegać, utracimy wszystko. Pazerność, rządza
władzy, poczucie wyższości oraz wybraństwa, kłamstwo, hipokryzja, nieliczenie
się z Matką Ziemią i antropocentryzm, a z nimi ich bękarty: niesprawiedliwość,
fanatyzm, agresja, bieda i dewastacja środowiska – wszystko to nie tylko
doprowadziło ludzkość do głębokiego kryzysu, który może się wkrótce zakończyć kolejną
wojną wszystkich ze wszystkimi (właściwie wojna taka już trwa, w wielu krajach
przebiega jednak bardzo dyskretnie); stoimy także w obliczu wielkiej katastrofy
ekologicznej. Ziemia zapewne przetrwałaby taką katastrofę, bo wielkie są jej możliwości
regeneracyjne. Ale my…
Jedyna nasza nadzieja w
tym, że znowu zwrócimy się ku Wartościom.
Miłość,
szacunek dla Ziemii wszystkich zamieszkujących ją istot,
dla innych ludzioraz ich kultur, bezinteresowna
pomoc, uczciwość,
umiejętność zrezygnowania z czegoś, jeżeli
zaspokojenie danej potrzeby/kaprysu wiąże się z krzywdą drugiego –
jeżeli ktoś dzisiaj mówi o tym: „piękne, ale niemożliwe” – automatycznie staje
po stronie ciemności, jako jej bezwolny sługa i przyszłe armatnie mięso.
Będą
Wam mówić, że się nie da, że nie da się tak żyć i przeżyć w dzisiejszym
świecie. Znana śpiewka. Czas najwyższy tę zdartą płytę wyłączyć, bo zagłusza
tykanie zegara.
Obudzić w ludziach
Wartości to trudne i odpowiedzialne zadanie. Niekiedy nie ma nawet czego
budzić, trzeba je wskrzesić albo w ogóle zaszczepić. A potem trzeba jeszcze
wykarmić i wypielęgnować, nim staną się w człowieku dojrzałe i samodzielne. Są
ludzie, którzy taką pracę obrali sobie za cel i nie ustają w swych dążeniach od
wielu lat. O jednym z takich bodhisattwów i jego bezcennym dziele traktował będzie
ten dzisiejszy wpis.
HAYAO
MIYAZAKI, bo o nim właśnie mowa, Wartości ludziom WBAJA,
czyli wpaja je tak, jak dawniej to czyniono – za pomocą opowieści, bajek, baj.
Wszystkie jego bajki to niesamowicie potężne
przekazy, które są w mocy dosłownie przeorać glebę duszy i w tym ożywionym,
pobudzonym gruncie zasiać ziarno, którego siła „będzie gniotła niewidzialna” aż
nas, marionetki i pasożyty na świadome, wdzięczne, wolne i dobre dzieci Ziemi
przerobi.
Oczywiście mówimy o
jego znanych na całym świecie filmach animowanych, o jego anime. Ja jednak
celowo i uparcie używać będę słowa bajka.
Nie w dzisiejszym, spłaszczonym do wymiaru dziecięcej kreskówki znaczeniu, ale
w znaczeniu starym, słowiańskim – takie moje prawo jako Słowianki, żeby słowiańskich
określeń używać; niech się więc ta baj baje, niech nam szlachetny bajarz Hayao
wbaja do głów i serc Wartości i Ideały, które – choć całkiem przeciwne
kierunkowi, w jaki zmierza nasza cywilizacja – są jedyną gwarancją szczęścia i (biorąc
pod uwagę postępującą w zastraszającym tempie dewastację środowiska naturalnego)
w ogóle naszego przeżycia na Ziemi.
O
BAJARZU GARŚĆ INFORMACJI
Hayao Miyazaki (*1941)
to japoński mangaka, animator i reżyser filmów anime. Artysta podbił serca
widzów (w każdej grupie wiekowej) na całym świecie. Na tę ogromną popularność
złożyło się kilka czynników.
Poniższa biografia
Miyazakiego, której autorem jest Michał R. Wiśniewski, jest najlepszą, jaką
udało mi się znaleźć. Zapoznanie się z dziejami artysty jest sprawą kluczową,
jako że w jego filmach nie tylko znajduje się wiele odniesień do osobistych
przeżyć, ale przede wszystkim pozwoli nam to dostrzec w nim wielkiego człowieka,
filozofa, działacza na rzecz ochrony środowiska, sprawiedliwości społecznej,
wolności i pokoju. Każda z jego bajek to swego rodzaju manifest, opakowany w
doskonałą formę, której każdy najdrobniejszy szczegół budzi zdumienie i
zachwyt, jest wypieszczony, wykochany na wskroś, od całych krajobrazów i
złożonych maszyn, po najdrobniejsze źdźbło trawy chwiejące się na wietrze. Taka
właśnie oszałamiająco urocza forma jest
tu nośnikiem idei; w nią zaklął artysta wzory, wzorcowo czyste
postaci, w których nie sposób się nie zakochać… W ten sposób wzór
przedostaje się do naszej duszy i zostaje tam już na zawsze. Myślę, że w
zależności od wrażliwości i stopnia świadomości człowieka różnie się tam potem
rozwija lub przygasa, ale jedno jest pewne: jego siła – i tu po raz drugi
posłużę się fragmentem lirycznego testamentu naszego słowiańskiego wieszcza –
„będzie gnieść niewidzialna”.
Skoro już wspomniałam o formie, o
obrazach… Myślę, że nie ma co sobie strzępić języka; to po prostu trzeba
zobaczyć. Znalazłam w sieci film ze slajdami z różnych produkcji studia Ghibli
z muzyką Joego Hisaishi, stałego współpracownika Miyazakiego. Oglądając te
slajdy nie podobna nie poczuć palącego pragnienia znalezienia się nagle w
przedstawionych tamokolicznościach
przyrody. Nie wiem, może nie każdy to poczuje, ale ja najchętniej wskoczyłabym
w monitor, gdybym tylko mogła… Te slajdy przenoszą mnie w moje dzieciństwo, na
wieś, gdzie się wychowywałam… Kiedy na to wszystko patrzę – ożywam. Czuję ten
deszcz, te chmury, kamienie, mech i trawy…
Jednej rzeczy na tym filmie nie widać –
nie widać tu ruchu; no, w końcu to jedynie slajdy. Normalnie wszystko się tam
ciągle porusza i zmienia, woda płynie i błyszczy się, wiatr kołysze koronami
drzew i głaska falujące łąki; chmury płynące po niebie co rusz zakrywają i
odsłaniają słońce, przez co wszędzie panuje nieustanna gra światłocieni.
„Mija dokładnie sześćdziesiąt lat odkąd Japończycy wyprodukowali swój
pierwszy pełnometrażowy film animowany. Dziś japońska animacja jest olbrzymim
przemysłem, płodzącym co roku ogromne ilości popkulturowej pulpy, ale i skończone
arcydzieła. Jedno z nich, obsypane nagrodami - w tym Złotym Niedźwiedziem i
Oskarem - "Spirited Away" w reżyserii Hayao Miyazakiego, trafiło
wreszcie do polskich kin.
Oskar, którym został uhonorowany film Miyazakiego tylko potwierdził stan faktyczny
- Japończyk od lat uznawany jest za największego żyjącego twórcę filmów
animowanych. Chylą przed nim czoła zarówno reżyserzy ze stajni Disneya, jak i
awangardowi twórcy komiksów pokroju Jeana "Moebiusa" Girauda. Także
Akira Kurosawa zachwycał się dziełami Miyazakiego i stwierdził, że wszystkie
talenty, które chciałby mieć w przemyśle filmowym, zajmują się animacją. Nic
dziwnego, skoro magia filmów Miyazakiego porywa widzów w każdym wieku.
"Spirited Away" to historia współczesnej dziesięcioletniej Japonki
Chihiro Ogino, która wraz z rodzicami po przejściu przez tajemniczy tunel
trafia do świata bogów. Nie jest to japońska wersja "Alicji w Krainie
Czarów" - w magicznym świecie zamieszkiwany przez bóstwa nie panuje logika
snu. Kraina rządzi się jasnymi, konsekwentnie egzekwowanymi prawami. Przekonają
się o tym na własnej skórze rodzice Chihiro, gdy zostaną zamienieni w świnie.
Tak wygląda kara za zjedzenie pokarmu przeznaczonego dla bogów...
Miyazaki urodził się w styczniu 1941 - roku Pearl Harbour - w Utsomiya, w
prefekturze Tochigi. Był dzieckiem wojny,
ale w nieco innym tego słowa znaczeniu.Jego
rodzina posiadała fabrykę produkującą części do myśliwca Zero. Czerpała zyski z
wojny, a dzięki dobrym układom z władzami żaden z krewnych Miyazakiego nie musiał
brać udziału w walce na froncie. Bezpieczne i bogate
życie, najpierw obok wojennego cierpienia, a potem wśród powojennej nędzy,
wzbudziło w chłopcu silne poczucie winy i zwątpienia we własne pochodzenie
oraz wartość rodziny. Symptomatyczne, że w jego filmach rodzice są zawsze w
taki czy inny sposób nieobecni (reżyser tłumaczy się, że w literaturze
dziecięcej to brak rodziców daje swobodę działania młodym bohaterom): zaklęci
rodzice Chihiro zostawiają ją samą sobie. Z drugiej strony pojawiają się (nie spokrewnione
jednak z bohaterami) postacie wyraźnie wzorowane na matce Miyazakiego, kobiecie
inteligentnej i charyzmatycznej. Także ona była nieobecna - w 1947 zachorowała
na gruźlicę i spędziła 9 lat przykuta do łóżka, z czego 6 w szpitalu. Sytuacja
ta posłużyła reżyserowi za kanwę jednego z jego arcydzieł, "Mój sąsiad
Totoro".
Fragment
rozmowy w bajce (filmie) H. Miyazakiego „Mój sąsiad Totoro”:
-
Leśne duchy nie chcą być widziane.
-
Ja też chcę je zobaczyć!
-
I zobaczysz, jeśli będziesz miała szczęście… Przepiękne drzewo… Pamięta dawne
czasy, kiedy ludzie i drzewa byli przyjaciółmi… Gdy je zobaczyłem, od razu
wiedziałem, że powinniśmy tu zamieszkać. Wasza mama będzie się tu czuła jak w
domu. Przywitajmy się grzecznie z drzewem i wracajmy na obiad. (…) Dziewczynki,
baczność! [Ojciec, zwraca się teraz do samego
drzewa:] Dziękuję, że zaopiekowałeś się May i tak miło nas tu przyjąłeś.
-
[Dziewczynki chórem:] Prosimy o
dalszą opiekę!
Historia japońskiej animacji i życie Miyazakiego są ściśle ze sobą związane.
Przełomem dla obu było pierwsze kolorowe pełnometrażowe anime zatytułowane
"Legenda Białego Węża" ("Hakujaden", reż. Taiji Yabushita).
Pod koniec 1958 Miyazaki, który miał depresję związaną z przygotowaniami do
egzaminów wstępnych na studia, został porażony siłą emocji zawartych w filmie.
Pod jego wpływem podjął decyzję o zostaniu rysownikiem i animatorem -
zainteresowania te rozwijał w czasie studiów, gdzie przyłączył się do
"Koła badań nad literaturą dziecięcą", będącego w rzeczywistości
klubem komiksowym. Towarzyszące od dzieciństwa rozczarowanie niesprawiedliwością świata pchnęło młodego Hayao ku marksizmowi.
Sprzyjał temu klimat początku lat 60, w których do głosu doszły nielegalne
przed wojną związki zawodowe i partie lewicowe. Była to naturalna droga dla
młodego idealisty wierzącego w "prawdziwe demokratyczną Japonię".
Studia ukończył w roku 1962 z tytułem magistra Nauk Politycznych i Ekonomii.
Rok 1963 to kolejna ważna data - powstał wtedy pierwszy odcinek serialu
"Tetsuwan Atom" (znany na Zachodzi jako "Astroboy")
autorstwa legendarnego "boga mangi" Osamu Tezuki
("Metropolis", "Black Jack"), animacja wkroczyła na srebrne
ekrany. W tym samym roku Miyazaki rozpoczął pracę w "Toei Doga",
studiu, które wyprodukowało "Hakujaden". Produkcja telewizyjna
oznaczała wielkie zmiany w sposobie podejścia do animacji: seriale musiały
powstawać szybko i tanio, co wiązało się ze spadkiem jakości. Niezadowalające
warunki pracy i niskie płace w Toei doprowadziły do strajku animatorów.
Miyazaki wziął w nim aktywny udział. Tym oraz ciężką pracą zyskał szacunek
kolegów i w 1965 został sekretarzem
związków zawodowych (ich wiceprezesem był Isao Takahata, do dziś przyjaciel i najbliższy
współpracownik Miyazakiego). To kolejny motyw, który odnaleźć można w jego
twórczości: postać, która nie ma oparcia w rodzinie zdobywa uznanie
społeczności skonsolidowanej więzami pracy. Tak było z trzynastoletnią
czarownicą Kiki ("Kiki Delivery Service"), która musiała dowieść
swojej wartości przez samodzielne życie i pracę w wielkim mieście; tak samo
jest i z Chihiro, która by ocalić rodziców podejmuje pracę w magicznej łaźni, w
której odpoczywają bogowie.
W 1965 Miyazaki zaangażował się w małą rewolucję animatorów Toei.
Film "Przygody Holsa, Księcia Słońca", opowiadający o solidarności małej społeczności
wobec ataku zła, był dziełem w pełni demokratycznym - każdy członek zespołu miał
wpływ na kształt dzieła. Realizacja projektu okazała się nieustanną walką z
naciskami studia, przekroczono budżet i zakładany czas produkcji. Ukończony po
trzech latach "Hols" okazał się najgorzej sprzedającym filmem w
historii Toei - był zbyt inteligentny dla dziecięcej widowni. Odniósł jednak
sukces artystyczny, stając się ulubionym filmem studentów, którzy dotąd uważali
animację za coś dla dzieci. Tymczasem zmiany w życiu Miyazakiego sprawiły, że
sam zapragnął tworzyć filmy skierowane do młodego widza. W październiku 1965
ożenił się bowiem z Akemi Ota, koleżanką z pracy. W styczniu 1967 przyszedł na
świat ich pierwszy syn, który doczekał się młodszego brata w kwietniu 1969.
Fragment
rozmowy w bajce (filmie) H. Miyazakiego „Ponyo”:
-
Ile razy ostrzegałem cię przed ludźmi? Nie wolno ci tam wracać! (…)
-
Ponyo chce być człowiekiem!
-
Człowiekiem!? A co ty wiesz o ludziach? Okradają morze z życia. Sam kiedyś
byłem człowiekiem. Ale wolałem poświęcić się dla Natury.
W 1971 Miyazaki i Takahata (który po przejściach z "Holsem" nie
potrafił już dogadać się z Toei) przenieśli się do nowo założonego studia
A-Pro, gdzie wreszcie mogli rozwinąć skrzydła. Zaraz potem Miyazaki pojechał do
Szwecji, gdzie spotkał się z Astrid Lindgren. Nie udało mu się jednak
zrealizować celu podróży - pisarka nie wyraziła zgody na ekranizację
"Pippi Langstrumpf". Niezrażony niepowodzeniem reżyser stworzył film,
"Panda i mała panda", historię małej, nieco przypominającej Pippi
dziewczynki, która mieszka bez rodziców, ale z tytułowymi zwierzakami. Na bazie
czarno-białego miśka Miyazaki stworzył w 1988 niesamowitą, ukochaną przez
widzów postać leśnego ducha Totoro. Odmowa Szwedki wyszła wszystkim na dobre -
może poza samą Pippi, której animowane przygody nie dorastały do pięt dziełom
Japończyka. Duet Miyazaki i Takahata stworzył jeszcze kontynuację
"Pandy...", po czym przeniósł się do "Zuiyo Pictures"
(znanego dziś jako "Nippon Animation"). Wytwórnia ta wpadła na pomysł
serii ekranizacji arcydzieł światowej literatury dziecięcej. Zrealizowano
"Heidi", "Anię z Zielonego Wzgórza", "Małą
Księżniczkę" i wiele innych, które okazały się przebojami i były emitowane
także w polskiej telewizji. W poszukiwaniu plenerów Miyazaki odwiedził
Szwajcarię, Włochy i Argentynę. Fascynacja
europejskimi widokami powróci w jego późniejszych dziełach, choćby w "Lupin III -
Zamek Cagliostro", opowiadającym o wnuku słynnego złodzieja-dżentelmena.
Tłem akcji filmu jest prześlicznie sportretowane fikcyjne europejskie księstwo.
Miyazaki szedł zatem podobną drogą, co Kurosawa - czerpiąc inspirację z kultury
Zachodu (w tym francuskiej i rosyjskiej animacji) - i podobnie jak Kurosawa,
stał się dla Zachodu wzorem. Nawiązania do finałowej sceny "Zamku
Cagliostro" znalazły się w disneyowskim "Mysim Detektywie", a
twórcy "Atlantydy" nie ukrywają inspiracji "Laputą" japońskiego
mistrza.
W 1978 Miyazaki stworzył serial, w którym precyzyjnie zarysowane były już
wszystkie charakterystyczne dla jego twórczości motywy. Luźno oparty na
powieści "The Incredible Tide" Alexandra Keya "Conan, chłopiec z
przyszłości" opowiadał o świecie po III Wojnie Światowej i konflikcie między zwolennikami
techniki i ludźmi żyjącymi w zgodzie z naturą. "Człowiek vs. natura", idee
fixe Miyazakiego, miało swoje źródło w książce botanika Nakao Sasuke i
stanowiło jeden z wątków dzieła życia Miyazakiego, epickiego komiksu
"Nauzykaa z Doliny Wiatru" ("Kaze no tani no Naushika",
publikowany od 1982 w magazynie "Animage"). Jego napisanie i
narysowanie zajęło twórcy 13 lat. "Naushika" to wielowątkowa opowieść
science fiction o wojnie, która toczy się w zdewastowanym świecie przyszłości
(Ziemię pokrywa toksyczny las zamieszkały przez gigantyczne owady), pomiędzy
dwoma imperiami uformowanymi z resztek ludzkości. Tytułowa Naushika jest
księżniczką z sielskiej Doliny Wiatru, podległej jednemu z imperiów. Naushika
wyrusza na wojnę, by wypełnić zobowiązania lenne, ale to dopiero początek
drogi, na której końcu znajduje się zaskakująca odpowiedź na pytanie o sens
ludzkiego istnienia w umierającym świecie. Jest to także wędrówka samego Miyazakiego, jego filozoficzne poszukiwania
(w czasie których odrzucił marksizm), próba znalezienia odpowiedzi na jego
osobiste pytania, lęki, wspomnienia. I co znamienite, i co jest cechą
immanentną jego dzieł - nawet w tak okrutnym świecie, jaki przedstawił w
"Naushice", udało mu się zakląć odrobinę nadziei.
Ważnym wydarzeniem w karierze Miyazakiego była kinowa wersja
"Naushiki", zrealizowana na fali popularności komiksu w 1984. Z
oryginału został właściwie jedynie wątek ekologiczny, przedstawiony w sposób, z
którego sam autor nie był później zadowolony: konflikt człowiek-natura został
rozwiązany chwytem deux ex machina. Z tej przyczyny Miyazaki powrócił do tematu
w "Księżniczce Mononoke", tym razem starając się sprawiedliwiej oddać
racje obu stron. Nie zmienia to jednak faktu, że "Naushika" to
porywający, piękny i inteligentny film, który zdobył przychylność krytyków i
odniósł oszałamiający sukces finansowy. Na tyle duży, że skłonił producenta,
wydawnictwo Tokuma Shoten, do założenia studia animacyjnego, które miało się
zajmować tworzeniem pełnometrażowych filmów na wysokim poziomie. W ten sposób w
1985 powstało "Studio Ghibli", na którego czele stanęli Miyazaki i
Takahata.
"Ghibli" - "gorący pustynny wiatr" - tak włoscy piloci
nazywali swoje samoloty w czasie II Wojny Światowej. Bo Miyazaki od dzieciństwa kocha
samoloty, kocha latanie. Motyw ten przewija się w prawie każdym jego filmie,
symbolizując pasję i marzenia. Sceny, w których czarownica
Kiki leci na miotle; w których Naushika okiełzna wiatr na swojej lotni; w
których Chihiro szybuje na smoku, podniebne akrobacje hydroplanu Porco Rosso...
mają w sobie niezwykłą moc, którą można zaczerpnąć jedynie z prawdziwej i
żarliwej pasji. I chyba właśnie to, że Miyazaki w swoje dzieła wkłada tyle
serca, jest główną przyczyną ich sukcesów - doskonała jakość i precyzja
wykonania są tylko dodatkiem. Dodatkiem, który podkreśla pełnię życia w nich
zawartą. Nie są to opowieści
o walce dobra ze złem - nie ma złej wiedźmy, którą trzeba by zabić by ocalić rodziców
Chihiro. Nie będzie
finałowego pojedynku, po którym zaświeci słońce - bo świat się od tego nie
zmieni, światu jest to obojętne. Zwycięstwo dziewczynki polegać będzie na
nauczeniu się życia i zrozumieniu co jest w nim ważne.
Miyazakiemu udała się sztuka nie lada - stworzył idealne kino familijne: piękna
baśń dla dzieci, ale i film dla dorosłych, oferujący im coś więcej niż kilka
mrugnięć okiem w postaci niezrozumiałych dla najmłodszych dowcipów. Posiadł zdolność przekazywania radości
i nadziei, bo jest świadomy wszystkich ludzkich słabości.
Hayao Miyazaki nie pojawił się na rozdaniu Oskarów. W oświadczeniu, które wydał
nazajutrz po ceremonii powiedział, że nie potrafi cieszyć się nagrodą w związku
z wydarzeniami na świecie. Nie wytrzymałby, gdyby telewizja pokazywała jego
rozradowaną twarz.
„Jedno z pierwszych anime Hayao Miyazakiego,
które przyniosło mu ogromny sukces i sławę, nie tylko w Japonii. Można rzec
"pierwowzór" Księżniczki Mononoke, w której został
pogłębiony manifest
ekologiczny, niezwykle związany z tym filmem. Oto Nausicaa z Doliny
Wiatru - film piękny, delikatny, absolutnie niezapomniany.
Akcja anime dzieje się w odległej przyszłości. W wyniku wojen
doszło do ekologicznej katastrofy, a najbardziej ucierpiała na tym
przyroda. Lasy stały się śmiertelną trucizną, tworząc trujące pyłki, jeziora
zamieniły się w zbiorniki kwasów, a owady mutowały, powiększając się do
ogromnych rozmiarów. W takim świecie ludzkość przeżyć może tylko w
nielicznych miejscach. Jednym z nich jest Dolina Wiatru, gdzie dzięki częstym
podmuchom powietrza udaje się utrzymać normalne warunki bytowania, a roślinność
dzięki nawadnianiu ze studni, nie jest skażona. Tą spokojną krainą rządzi król
Jihl wraz z jego córką Nausicą. Sielankowe życie kończy się, gdy w dolinie
rozbija się statek z tajemniczym ładunkiem. Wkrótce potem pojawiają się
agresorzy z innej ludzkiej osady odbierając wieśniakom wolność. Co robią w
dolinie i jaki jest ich cel? Cóż takiego wylądowało się w Dolinie Wiatru?
Jeśli znacie inne dzieła Miyazakiego,
dalsze przedstawienie fabuły nie ma sensu - to i tak trzeba zobaczyć na własne
oczy, a o zawodzie nie może być tu mowy. Ciekawszy natomiast jest fakt, jak
bardzo ten film anime jest wielowątkowy. Miłośnicy mitologii greckiej z
pewnością zauważą fakt, że w pewnym stopniu anime inspirowane było fragmentem
mitu o tułaczce Odyseusza, mówiącym o księżniczce Feaków - Nauzyce, która
spacerując morskim brzegiem uratowała półprzytomnego herosa. Natychmiast widać
podobieństwo mieszkańców Doliny Wiatru, którzy podobnie jak mityczni Feakowie
nie znali świata zewnętrznego. Także poszczególne postacie będą mieć własne
oryginalne odpowiedniki. Naprawdę niesamowite z jaką łatwością Mistrz potrafi
połączyć dwa światy - antyczny i futurystyczny. I tu przechodzimy do
kwestii niesamowitego klimatu tego filmu - świat tu ukazany posiada własne
oryginalne cechy, czego przykładem mogą być legendy, oraz autorska mitologia. Wiele scen nie
napawa optymizmem, przez co film jest tak różny od chociażby Księżniczki
Mononoke - dużo lepiej przyjętej.
Warto też dodać, że miesiąc przed rozpoczęciem
prac nad Kaze no tani no Naushika miał miejsce dość przykry epizod z
życia Miyazakiego, mianowicie zmarła mu matka. Zaryzykowałbym stwierdzenie, iż
frustrację po tym wydarzeniu widać w jednej ze scen, gdzie Nausicaa dostaje
istnego napadu szału, a całe zdarzenie zrobione jest tak perfekcyjnie, że nie
wierzę, aby nie mogło mieć żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Jak w wielu filmach istotną rolę odgrywa tu związek natury i
człowieka. Choć z pozoru jest ona przedstawiana jako wielkie zagrożenie
dla całej ludzkości, to za sprawą działań tytułowej bohaterki postrzeganie
przyrody ulega wielkiej zmianie. To, co z pozoru jest śmiercionośne - przynosi
życie. Natomiast teoretycznie wrogie działanie insektów jak i lasu, podyktowane
jest dobrem wspólnym całej planety. Nie wiedzą jednak o tym ludzie, którym
wrodzony egoizm skutecznie przysłania oczy. Dopiero na skutek wydarzeń
dowiadują się, że toksyczne drzewa powstały, aby oczyścić ziemię
zanieczyszczoną przez ludzi. Czy jednak na skutek walki o rodzaj
ludzki prowadzonej paradoksalnie między ludźmi, ktokolwiek będzie w stanie
dostrzec tą prawdę?
Kolejnym elementem filmu pozostającym bez zarzutu
są bohaterowie. Niewątpliwie niezapomniana pozostaje Nausicaa. Jedna z
nielicznych miłych i przyjaznych postaci doskonale nadaje się na główną
bohaterkę. Pomimo dobrych cech posiada chwile słabości. Promieniuje od niej
niezwykła aura, która uspokaja żyjących wokoło ludzi oraz nieprzyjazne owady.
Wyczuć można tu pewną zbieżność z postacią księżniczki Mononoke, ale nie tylko.
Wielu mangaków niewątpliwie inspirowało się tą postacią. Wyczuć to można
zwłaszcza w finałowej scenie, gdzie Nausicaa staje pomiędzy dwoma wrogimi
obozami (ludźmi i owadami) i odważnie stara się zażegnać konflikt. Jak wielka
będzie poniesiona ofiara, aby skończyć wzajemną wojnę?
Ciekawie wygląda chociażby mistrz Yupa - pokorny
staruszek okazujący się być mistrzem szermierki, czy pierwszoplanowe postacie
negatywne, zmieniające się pod wpływem wydarzeń. I choć pokazane w filmie będą różne, bogato
wykreowane krainy, ludzie tak naprawdę niewiele będą się różnić. Wszędzie
pojawiać się będzie egoizm i brak szacunku dla natury, któremu będzie się
starać przeciwdziałać Nausicaa. Najbardziej ciekawie wypada
porównanie bohaterów tego anime, w kontekście późniejszych filmów Miyazakiego
- wtedy naprawdę można dostrzec, jak ważny był to film, i jakie piętno odbił na
pozostałych dziełach Mistrza.
Fragment
rozmowy w bajce (filmie) H. Miyazakiego „Nausicaä z Doliny Wiatru”:
-
Co tu robisz? Pełno tu trujących roślin!
-
Sama je wyhodowałam. Z zarodników, jakie znalazłam. Te rośliny nie są trujące.
-
Nie są trujące? To prawda, powietrze jest czyste. Widziałem takie rośliny w
lesie…
-
Użyłam czystej wody, ciągniętej z głębi Ziemi przez zamkowe młyny. Piasek też
jest stamtąd. Rośliny nie są trujące, jeśli rosną w czystym piasku i piją
czystą wodę. Nawet, jeśli wyhodowano je z zarodników z trującego lasu. Zatruta
jest zatem Ziemia, nie rośliny. Jednego nie rozumiem – kto mógł ją zatruć?
Oczywiście istotna pozostaje kwestia techniczna
anime. Co prawda anime powstało w 1984 roku, mimo to już tutaj można zauważyć
TĄ kreskę, zachwycającą fanów na całym świecie. To tutaj dostrzeżemy znane
wszystkim pomieszanie fantasy i s-f. Znajdą się bajkowe krajobrazy,
różnorodność wszelkiego sprzętu wojskowego. Urzeka także kolorystyka, jak
najbardziej poprawna. Po prostu nie umiem o stronie graficznej powiedzieć
czegokolwiek złego. To dzięki takim technikom tworzenia Kaze no tani no
Naushika, jak i inne filmy ze studia Ghibli pozostaną wiecznie
żywe, a oddziaływanie czasu niewiele im zaszkodzi.
To, co natychmiast rozpoznają fani, to muzyka Joe
Hisaishiego, która po raz pierwszy zaczęła towarzyszyć dziełom Miyazakiego
właśnie w tym anime. Już słyszany na początku utwór Legend of the Wind
pozwala wczuć się w klimat niezwykłego filmu. Kolejnym świetnym kawałkiem jest A
Princess Who Loves Insects doskonale oddającym charakter głównej
bohaterki. W czołówce umieściłbym także dziecięcy chór słyszany w Interchange
with the Ohmu i Nausicaa Requiem. Po prostu są to utwory, które
poruszają człowieka od środka, a jedyne co się słyszy po napisach końcowych, to
właśnie ten śliczny młodzieńczy śpiew. Skoro już przy końcu jesteśmy nie wypada
ominąć Bird Person, który towarzyszy napisom końcowym, jest jednym z
piękniejszych motywów w muzyce Hisaishiego i wspaniale zlewa się z animacją.
Cały soundtrack w szczególności polecam miłośnikom Księżniczki Mononoke.
Anime z pewnością oglądać można więcej niż jeden
raz i za każdym nie sposób się nudzić. Nowe smaczki odkrywa się niemal za
każdym razem, wielowątkowa fabuła zapewni mnóstwo rozrywki, a muzyka pomoże
przenieść się w przepiękny, wręcz baśniowy świat. Tytuł z pewnością spodoba się
każdemu - bez względu na wiek i preferencje - tak jak wszystkie wielkie dzieła Hayao
Miyazakiego.”
Aby
rozpocząć tę historię, musimy się przenieść w czasie do piętnastowiecznej
Japonii, kraju ogarniętego wojną, a zarazem wkraczającego w nową rzeczywistość,
naznaczoną dewastacją środowiska naturalnego. Oto czas wojny Onin (1467- 1477),
charakteryzujący się używaniem wszelkiej dostępnej broni i wyniszczeniem kraju.
W historii okres ten nazwano sengoku, co oznacza "kraj w wojnie". To
także moment, kiedy na szeroką skalę zaczęto wytapiać żelazo. Zupełnemu
przeobrażeniu zaczął ulegać japoński świat, poczęło się kształtować nowe
społeczeństwo, narodzone z owego nieładu. Państwo było targane sprzecznościami,
nie miało jeszcze wyodrębnionej struktury klasowej. I ów moment historyczny
Miyazaki potrafił uchwycić idealnie. Tło wydarzeń pasuje wspaniale do ukazania wieloaspektowej
walki, gdzie zwycięstwa są zbyt często pyrrusowymi, okupionymi: stratą życia,
wartości czy odcięciem się od tradycji.
Nie wszyscy jednak zostali osaczeni przez postęp i związane z nim konsekwencje.
Poza obrębem tych realiów żyje ród Emishi, któremu udało się wprawdzie obronić
niezależność, ale kosztem zapomnienia. Stał się już tylko mitem i ludzie są
przekonani, że wymarł wiele setek lat temu. Z historycznego punktu widzenia
jest to oczywiście prawdą, jednak twórcy Księżniczki Mononoke pozostawili
garstkę przedstawicieli rodu, wpisując ją w świat, w którym niebawem rozegra się walka
między starożytnymi bogami a ludźmi, aby uczynić z nich symbol dawnych czasów i
wartości. Są pozostałością wszystkiego, na co zostaje coraz mniej miejsca we
współczesnym świecie. Nie sposób jednak uniknąć cywilizacji i nawet jeżeli oni
nie chcą w nią wkroczyć, to ona postanawia ich odnaleźć. Zło
przedostaje się do odległej krainy w postaci boga wojny - przemienionego w
demona - dzika Nago.
Naprzeciw
niego staje młody książę Ashitaka. Broniąc swej wioski, prosi bestię, aby
odeszła, a gdy to nie pomaga, zabija ją. Zostaje jednak przeklęty i jego ciało
zaczyna trawić ta sama choroba, która przemieniła boga w potwora.
Bohater musi obciąć włosy i ukryć twarz, podkreślając tym samym, że traci swą
rodzinę, przyjaciół... całą przeszłość. Przekreślone zostaje wszystko, czym żył
do tej pory. Wyrusza
na spotkanie z przeznaczeniem, którym staje się ujrzenie tego, co można "...zobaczyć
oczyma niezaślepionymi nienawiścią...".Ashikata musi stawić czoło najcięższej
próbie - pokonać bestię, która rodzi się w nim. W tym miejscu
zaczyna się podróż naszego bohatera. Warto zatrzymać się na moment przy
prologu, gdyż już w nim dostrzegamy postawę członków rodziny Emishi, tak
odmienną od tej, z którą przyjdzie się niebawem zmierzyć młodemu księciu. Gdy
Nago umiera, stara kobieta prosi go o pokój i zapomnienie jej rodu. Bóg nie
chce jednak słuchać, zapowiadając, że wszyscy będą cierpieć, jak i on cierpiał.
Miyazaki nie
popadnie jednak w banalne zrównanie nienawiści z postępem cywilizacyjnym, ale
pokaże, że człowiek ma wybór. A na ów wybór dominujący wpływ maja wszelkie negatywne
cechy, głęboko zakorzenione w ludziach i jeżeli tylko człowiek
otrzyma narzędzia, które pozwolą mu na uzewnętrznienie nienawiści – skorzysta z
nich. Nie potrafią przed nią uciec nawet bogowie. Ulega jej także Ashitaka.
Pierwsza bitwa, po której jest świadkiem rzezi urządzonej przez samurajów i w
którą zostaje, mimowolnie, wplątany, kończy się zabiciem jednego z napastników.
Nie on decyduje o ich losie, a zło, które zaczyna go powoli ogarniać,
przejmując nad nim na tę chwilę kontrolę. Jeszcze kilkakrotnie przypomni o swej
obecności, mimo usilnych prób zwalczenia go. Przesłanie twórcy jest jasne - to co
niszczy człowieka i pcha go ku zadawaniu cierpienia, znajduje się w nim, choć,
jak w przypadku bohatera, może być zdeterminowane nienawiścią wobec dziejącego
się zła. Ashitaka ma wyrzuty sumienia, gdyż z jego ręki zginęli
ludzie. Bez względu na to jacy byli, książę uważa, że to nie jemu przypada rola
rozstrzygania o życiu i śmierci. Jako jeden z niewielu rozumie, że chociaż furia może mieć
różne podłoża, efekt pozostaje zawsze ten sam. Jest to postawa
zupełnie nie pasująca do ówczesnego świata. Chociaż nienawiść wzbudza widok cierpienia,
to autor nie pozostawia wątpliwości – nie ma czegoś takiego jak zło czynione ze
szlachetnych pobudek. Każde odwołanie się do nienawiści to porażka. Prawda to
banalna, ale przekazana z siłą i determinacją, które skutecznie likwidują
podejrzenie o naiwność i operowanie truizmami.
Postęp technologiczny symbolizuje
żelazne miasto (Tatara-ba)
pani Eboshi. Władczyni koncentruje się na konstruowaniu jak najskuteczniejszej
broni palnej (pierwsza broń palna pojawiła się dużo później, ale jej
wprowadzenie pozwala autorowi na ujęcie owego okresu w szerszym kontekście,
rozpatrując go jako całość zmian, a nie jedynie przedział czasowy, oznaczony
konkretnymi datami), która miałaby okazać się idealnym narzędziem, służącym
podbojom. Ashitaka dowiaduje się, że Nago przemienił się w demona, albowiem ludzie
pani Eboshi go postrzelili. Kule nie wystarczą, aby zabić boga, lecz
wystarczają, aby zwierzę zaczęła trawić nienawiść, powodująca furię. Zniszczenie
boga okazało się mieć podłoże materialne, gdyż teren zamieszkiwany przez
starożytne bóstwa był idealnym miejscem wydobywania metalu. Ukazana
jest tu również konsekwencja rozwoju Japonii w XV wieku, kiedy zaczęto
wydobywać rudy żelaza, wycinając coraz więcej drzew. Rozpoczął się okres gospodarki
przemysłowej, której nie można powstrzymać. Niszczenie lasu okazało
się także narzędziem walki z jego mieszkańcami, przybierało więc formę
agresywnej dewastacji. Miyazaki w sposób zachwycający potrafi ilustrować piękno
przyrody, jej potęgę, ale także przemijalność. Zazwyczaj jednak w jego filmach
stanowi ona ucieczkę od trosk codzienności, podczas gdy w Mononoke-hime jest
opozycją względem rzeczywistości, nie będąc wcale spokojną enklawą, w której
można się zaszyć, zapominając o ludzkiej podłości i problemach. Przyroda budzi
strach, bowiem będące jej częścią stworzenia odpowiadają agresją na agresję.
Opozycje nie
są jednak tak banalne. W obozach przeciwników także nie ma zgodności: klany
zwierząt nie potrafią się zjednoczyć, a pani Eboshi musi bronić swego ludu
przed atakami samurajów. Podczas wojny Onin takich starć nie brakowało. Chociaż
antagonistów było dwóch, to wewnętrzne wojny stały się codziennością. Dwa odmienne
światy symbolizują także konflikt wartości i odcięcie się od tradycji, kiedy
człowiek traci wiarę w bogów. Jest gotowy ich pojmować jedynie jako ideę, zaś
jako istoty realne stanowią dla niego zagrożenie, zajmują przestrzeń, którą
można by poddać eksploatacji. Konflikt jest nieunikniony.
W świecie
zwierząt znajduje się San, księżniczka mononoke, negująca swoje
człowieczeństwo. Uważa się za wilka i opętana jest misją zabicia pani Eboshi.
Jest także symbolem wolnej woli. Bowiem człowieka określa nie to,
kim się urodził, a to kim chce być. San dokonała wyboru, stając się przy tym
zagrożeniem dla ludzi. Stąd też nazwa mononoke. Tak bowiem Japończycy określają
duchy stworzeń czy też przedmiotów martwych, często obwiniając je o to, co złe.
San jest dla nich przekleństwem - mononoke, należącym do świata bogów i
przyrody, stojącą na czele klanu wilków (przez jej osobę znajdującego się w
konflikcie z innymi rodami zwierząt), zaślepioną nienawiścią, gotową poświecić
swe życie, byle odebrać je pani Eboshi. Nie ma w filmie postaci czarno-białych, więc jej
oponentka nie jest osobą symbolizującą to, co najgorsze w rodzaju ludzkim. To
kobieta z jednej strony bezwzględna, pragnąca zniszczyć świat bogów,
zarozumiała, a z drugiej - kochana przez poddanych, roztaczająca opiekę nad
trędowatymi. W tym miejscu można nawiązać do legendy o cesarzowej
Komyo, żyjącej w VIII wieku, która okazywała miłosierdzie na przykład przez to,
iż obmywała biedaków. Wśród nich był także trędowaty, którego cesarzowa nie
odrzuciła. Dzięki temu poszedł do nieba, a Budda okazał przychylność Komyo.
Także Eboshi, ze względu na wiele ze swych przymiotów, zasługuje na uznanie.
To co łączy wszystkich bohaterów to
nienawiść, od której jest się w stanie uwolnić tylko młody książę (nie dzięki
temu, iż jest kimś lepszym, a dzięki pracy i przeciwstawieniu się złu, które
chce go zdominować). Twórcy,
kreując tę postać, zwracają także uwagę na rolę przywódcy. Jest w filmie pewna
scena, kiedy Ashitaka ratuje wilka z pobojowiska. Gdy sojusznicy Eboshi chcą go
powstrzymać, odwołuje się do rozsądku jej poddanych, którzy wówczas stają po
jego stronie. Okazuje
się, że tłum, kierowany przez człowieka rozsądnego, potrafi ulec temu
przymiotowi charakteru. Książę zostaje nagrodzony zdjęciem klątwy, lecz musi się
dostosować do nowej rzeczywistości. Nie może żyć nadal jako bezstronny
rozjemca, zawieszony między dwoma światami. Saga kończy się, gdy
bohater pomaga odbudować miasto. Także pani Eboshi pojmuje swój błąd, chociaż przed
techniką nie ma ucieczki. Ludzie potrafią dostrzec, ile zła wyrządzili, lecz na jak
długo starczy rozsądku? Tego już film nie dopowiada... Nie stawia
także na łatwy optymizm. Pomimo że Miyazaki kończy swe obrazy w sposób, który daje
ogrom nadziei, to pamiętamy, że okresu sengoku nie zwieńczyła wojna Onin. Wręcz
przeciwnie, stanowiła ona tylko preludium walk trawiących Japonię
przez wiele kolejnych dziesięcioleci. Również w filmie nienawiść nie zostaje
unicestwiona. San odchodzi mimo uczucia, jakie łączy ją z księciem. Stwierdza
wprost, że nie przebaczy ludziom. Miłość jest silna, ale nie tak jak nienawiść.
Odejście San
nie ma symbolizować jedynie faktu, że technika i przyroda są przeciwstawnymi
żywiołami, ale pokazuje, do czego może doprowadzić destrukcyjne uczucie. Bez
dobrej woli nie może go przezwyciężyć nawet czysta i prawdziwa miłość.
Tym bardziej należy wątpić w koniec wojen. Nie jest odkrywczym stwierdzenie
istnienia dążenia człowieka do autodestrukcji. Tak charakterystyczna dla dzieł Miyazakiego
nadzieja pozostaje poza zasięgiem przeciętnego człowieka, który patrzy na świat
oczami zaślepionymi żądzą zemsty i nie potrafi przebaczać. Trudno jest podjąć
walkę z demonem, znajdującym się w nas. Udaje się to Ashitace i jest
to jego zwycięstwem, lecz czy jeden człowiek może wiele zmienić?
Niezwykłym momentem jest śmierć Boga
Lasu i jego odrodzenie. Odrodzenie nie ma wymiaru cielesnego, dlatego San
stwierdza:
Wielki duch lasu jest martwy... , ale odpowiedź brzmi: Nigdy. On sam
jest życiem, nie jest martwy, jest tu teraz, próbuje nam coś powiedzieć...
Niestety, nie każdy rozumie podjętą próbę. Śmierć ta jednoczy antagonistów, lecz czy faktycznie jest
gwarantem zmiany w ich sercach, zmiany ich postawy? Wydaje się, że okres
historyczny, w jakim została osadzona akcja, stanowi odpowiedź na to pytanie.
Ludziom została dana szansa życia, szansa odrodzenia i przebaczenia, jednak nie
potrafili z niej skorzystać.
Miyazaki,
tworząc sagę, zadbał o szczegóły. Obok osadzenia akcji w konkretnym czasie i
miejscu, bazując na obecnej wiedzy archeologicznej, odtworzył wioskę Ashitaki
oraz Żelazne Miasto. Podobnie rzecz ma się z ubiorami i uzbrojeniem. Taka
dbałość o poprawność historyczną w animowanym filmie, w którym snuje się
opowieść w dużej mierze mityczną, może zadziwiać, ale stanowi dobry punkt
wyjścia dla interpretacji historii. W sposób interesujący przedstawiono także
inne odwołania, nie tylko zaczerpnięte z archeologii i umieszczone między
historycznymi faktami, ale także te, które dotykają dawnych wierzeń - jak na
przykład dwa ogony wilczycy Moro (przybrana matka San), będące oznaką jej
boskości czy też Nago jako demon, przybierający postać pająka, który jest
mononoke, rzucającym na ludzi klątwy (w legendach występuje jako ziemny pająk -
Tsuchigumo). Fascynuje także inny aspekt, a mianowicie potomstwo Moro, które
jest mniejsze - nie tak okazałe i dostojne jak ona. Gaiman, który także dostał
szansę pracy nad Księżniczką, w świetnej książce Amerykańscy bogowie,
przedstawi bogów odartych z chwały, uzależnionych od wiary. To ludzie ich
wykreowali, a następnie porzucili, odbierając atrybuty i skazując na walkę o
przetrwanie. Podobnie jest w filmie – człowiek chce przyspieszyć zapomnienie o
tym, w co wierzył, gdy wiara staje się nieopłacalna.
Tytułem
zakończenia - nie sposób nie wspomnieć o animacji oraz muzyce. Ta pierwsza
charakteryzuje się nasyconymi kolorami, dbałością o szczegóły, zachwyca sposób
rysowania krajobrazów. Natomiast ścieżka dźwiękowa należy do jednej z
najpiękniejszych jakie znam. Kompozycje są zróżnicowane, od spokojnych,
podkreślających nastrój chwili czy piękno przyrody po dynamiczne, opisujące
bitewny szał. Wspaniale przedstawione są momenty zagrożenia, śmierci i w końcu
uspokojenia. Za oprawę muzyczną jest odpowiedzialny stały współpracownik Miyazakiego
– Hisaishi. Ten kompozytor nie ma słabszych momentów, ale w Mononoke pokazał
apogeum kunsztu. Może nie potrafię podejść do oprawy muzycznej bezkrytycznie,
ale kto usłyszał utwór, otwierający całość (The Legend of Ashitaka) i
zakochał się w nim, ten zrozumie dlaczego. Ścieżka dźwiękowa nasycona jest
emocjami, jednocześnie nie pozwalając sobie na ich banalne wzbudzanie u widza
(co często ma miejsce w wielu filmach, w których oprawa dźwiękowa ma
zasugerować odbiorcy, jak odczytać daną cenę, powiedzieć, co właśnie winien
odczuwać).
Wiele utworów bazuje na motywie przewodnim, który stanowi najmocniejszy punkt
całości. To kwintesencja słowa "epicki" i zarazem genialne
podsumowanie tego, czym jest obraz.
Jak to u Miyazakiego, nawet w takim filmie nie może zabraknąć, mimo wszystko,
optymizmu. Hisaishi wyraża go chyba najpełniej w utworze Ashitaka and Sun.
Delikatne dźwięki z czasem ulegają rozwinięciu, rozkwitając z całą mocą i
pochłaniając w siebie.
Cudowna
muzyka jest w pełni warta obrazu, nie ma tu zbędnych elementów, wszystko jest
wyważone, przemyślane i podane w sposób inteligentny, bez epatowania przemocą. Film nie ucieka
od posługiwania się prawdą w sposób dosłowny, jednocześnie nie tracąc nic ze
swej bajkowości. To co wprawia w oniemienie, to właśnie sposób w jaki ukazano
potęga przyrody. Wolno sunące po przejrzystym niebie chmury,
promienie słoneczne przebijające się przez korony drzew czy krople wody
opadające na wojowników. Poetyka opowieści sprawia, że Księżniczka Mononoke
potrafi urzec pięknem, pod którym znajduje się wiele treści. Mononoke od innych
dzieł Miyazakiego odróżnia znacznie mniejsze eksponowanie stałych elementów,
nieodzownie towarzyszących jego filmom: afirmacja pracy (element się pojawia,
ale akcent na niego położony jest dopiero w końcówce) czy sceny pełne ciepła i
humoru - również ten element nie został pominięty, lecz wydaje się być znacznie
bardziej na obrzeżach fabuły, aniżeli ma to miejsce w każdym innym filmie
Miyazakiego - by wymienić chociaż Tenkû no shiro Rapyuta, czy Hauru no ugoku
shiro). Podejście do tematu sprawia że film zdecydowanie nie jest adresowany do
widzów najmłodszych, z drugiej zaś strony brak większej dawki humoru w obrazie,
która wszak znajduje zawsze swe odzwierciedlenie w utworach Hisaishiego,
sprawia, że soundrack wspaniale wypada w zupełnym oderwaniu od filmu. Nie ma w
nim bowiem elementów, które są tak ściśle związane z konkretnymi scenami jak
chociażby w Lapucie.
Opowieść można rozpatrywać na kilku
odmiennych płaszczyznach, idealnie się jednak uzupełniających i tworzących
spójny obraz. Przede wszystkim jest to studium nienawiści, ukazanie do czego to uczucie prowadzi.
Jednocześnie nosiciele tej "choroby" nie są przedstawieni jako istoty
z gruntu złe. Drugim ważnym aspektem, któremu można poświęcić wiele uwagi, jest
historyczna forma dzieła. Stanowi ona tło dla rozgrywających się wydarzeń i
odwołuje się w sposób profesjonalny do przeszłości, osadzając opowieść w
konkretnym miejscu i czasie, jednocześnie rezygnując z ograniczania jej
wyłącznie do historycznego wymiaru. Twórcy próbują przy tym uchwycić moment
zmian, jakim kraj Kwitnącej Wiśni został wówczas poddany. W końcu kolejny
element to odwołanie do mitów i legend. A wszystko to zamknięte w zgrabnej
fabule. Gdybym miała wymienić ten najlepszy z obrazów Miyazakiego nie byłoby to
łatwe. Ze względu na całokształt postawiłabym jednak na Mononoke.
Przyznam się, że po
przeczytaniu poprzednich dwóch recenzji, które głęboko i szczegółowo wchodzą w
treść dzieła Miyazakiego, miałam nadzieję znaleźć coś podobnego o moim
ulubionym jego filmie. Niestety nie udało się. Może to i lepiej, bo naprawdę aż
rozpiera mnie ochota skrobnięcia o nim kilku zdań.
Są co najmniej dwa
powody, dlaczego tak trudno znaleźć porządną jego recenzję.
Po pierwsze jest to
pewien wyjątek w twórczości Miyazakiego. Tym razem bowiem artysta, który zwykle
sam buduje scenariusze, sięgnął do powieści napisanej przez Dianę Wynne Jones („Howl`s
Moving Castle”). I tu okazuje się, że wiele osób po prostu nie bardzo rozumie, że
nie jest to czysta ekranizacja owej powieści, lecz raczej film zrobiony na jej
motywach. Zarzuca się mu, że film się od książki różni, że Miyazaki powybierał
sobie z niej to, co mu się podobało, inne rzeczy odrzucając, że wprowadził
różnice w wyglądzie i zachowaniu bohaterów (głównie tych drugoplanowych), że
pewne wątki są za mało rozwinięte, ten zaś, który w książce był zaledwie
delikatnie poruszony, nagle okazuje się być głównym tematem filmu. Otóż na
motywach, drodzy recenzenci, to właśnie znaczy, że reżyser, zainspirowany danym
dziełem, tworzy w ł a s n e, mniej lub bardziej nawiązujące do źródła
inspiracji. Wygląda na to, że mistrz Hayao postanowił wykorzystać naprawdę
ciekawe charaktery i relacje bohaterów, czym bez wątpienia oczarowała go
książka, do stworzenia swojego kolejnego wielkiego antywojennego manifestu, który
za sprawą wspomnianych relacji ma bardzo ludzki wymiar. Postaci bohaterów mają
w sobie coś takiego, że z miejsca zdobywają nasze serca, kochamy ich od
pierwszej chwili. Tak więc, przynajmniej na czas trwania filmu, tworzy się
między nimi a nami silna więź emocjonalna. To po tej nitce Miyazaki przesnuwa w
nasze dusze swój manifest. Do żywego gniewa nas, jak bardzo władza i wojna zniewalają
i niszczą; widzimy, jak mocno wpływają one na życie i stan ducha tych, których
pokochaliśmy. Miyazaki posłużył się wszelkimi możliwymi środkami wyrazu, żeby wywołać
w widzu drażniącą, gniotącą świadomość kontrastu pomiędzy stanem (s)pokoju a
stanem wojny. Jest tu z jednej strony tyle miłości, subtelności, miękkości,
czystości, delikatnej muzyki i sielskich krajobrazów, że człowiek ma wrażenie,
że zaraz się w tym wszystkim rozpłynie… Ale uczucie komfortu pryska, kiedy na
ekranie pojawiają się trzeszczące i huczące, naprawdę wzbudzające lęk maszyny
(dźwięk gra tu ważną rolę), świszczące bomby, ogień, wybuchające pożary, panika
i bezradność, kamuflowane dodawaniem sobie animuszu wystawnymi przyjęciami na
cześć żołnierzy. Przy czym oczywiście osoby stojące na czele państwa dalej żyją
sobie w luksusie i bezpieczeństwie. Do tematu wojny i wymuszającej poddaństwo
władzy jeszcze wrócę. W tym miejscu chciałabym tylko powiedzieć, że – w mojej
własnej ocenie oczywiście – posłużenie się bohaterami i motywami powieści pani
Jones w celu stworzenia tak niezwykle poruszającego antywojennego i
wolnościowego manifestu, jest po prostu czystej wody mistrzostwem.
Czytając różne recenzje
spotkałam się także z krytycznymi uwagami innego rodzaju. Otóż film animowany
tworzony przez Japończyka mangakę typowym japońskim anime winien być i basta.
Co to w ogóle za szalony pomysł – dziewiętnastowieczna Europa, mocno wchodząca
w okres przemysłowy naznaczony rozwojem maszyn parowych, do tego alpejskie
krajobrazy, muzyka jakby napisana w epoce romantyzmu, a jednak postacie tak
bardzo charakterystyczne dla japońskiej animacji… Niektórzy chyba po prostu nie
ogarnęli całości. No cóż… Geniusz Miyazakiego jest zbyt wielki – nie zmieścił
się w jednej szufladzie, stąd całe zamieszanie. Bajka, którą nam opowiedział,
rzeczywiście jest swego rodzaju koktajlem. Ale czy to źle? Moim zdaniem nie,
wręcz przeciwnie. Problemy, o których opowiada, znane były i są ludziom na
całym świecie, dotyczą odległej przeszłości, współczesności i chyba niestety
także przyszłości… Delikatnie japońska animacja tego europejskiego świata
podkreśla uniwersalność problemu. Podobnie działa tu fantastyka (magowie na
usługach władców, niezwykłe owado i ptakopodobne maszyny), która z obrazu
dziewiętnastowiecznej Europy czyni obraz poza i ponadczasowy, o dziwo
praktycznie nie naruszając przy tym realizmu przedstawionego tu dziewiętnastowiecznego
świata. Reżyser delikatnie pofantazjował w dziedzinie technologii, ale zrobił
to z tak niebywałym wyczuciem, że ani na chwilę nie stracił z oczu ducha
tamtych czasów; dopuścił go wręcz bardziej do głosu, niż gdyby oparł się był
wyłącznie na rekonstrukcji ówczesnych wynalazków, które dla nas są już albo zakurzoną
przeszłością albo czymś zwyczajnym, nie budzącym żadnych emocji. W bajce
natomiast te wszystkie parowe machiny zadziwiają nas tak samo, jak ówczesnych
ludzi zadziwiać musiały powstające wtedy technologiczne cuda. Podsumowując –
bajka Miyazakiego to historia w równym stopniu realistyczna co potencjalna;
jest manifestem skonstruowanym tak, by jego przesłanie dotrzeć mogło do
każdego, bez względu na kulturę do jakiej przynależy czy stopień rozwoju
/rozboju/ cywilizacyjnego w jego otoczeniu. Tak więc utyskiwania miłośników
japońskiej animacji, że film i napisana do niego muzyka są zdecydowanie za mało
japońskie, za mało wschodnie, uważam za politowania godne.
Kończąc tę polemikę z
recenzentami dodam jeszcze tylko, jako ciekawostkę, że po tych wszystkich płaczach,
że film tak różny od książki, i że za mało japoński, koniec końców recenzenci
wyjawiali, że „Ruchomy zamek Hauru” należy do ich ulubionych filmów anime, albo
że wręcz jest tym ulubionym. Dziwne, że nie wpadło tym mądrym głowom do głowy,
że gdyby film spełniał ich „wymogi”, nie byłby tym czym jest i być może wcale
nie należałby do ich ulubionych pozycji…
FABUŁA
Pierwszym widokiem,
który nam się ukaże po włączeniu filmu, będą gęste mgły, stopniowo rozwiewane
przez wiatr. Już tu chylę przed reżyserem czoła, bo czyż można było wymyślić
lepszy sposób na przeniesienie widza w świat bajki? We mgle powoli dostrzegalna
staje się dziwna ruchoma konstrukcja. Napędzana parą, trzeszczy, posuwając się
naprzód po kamienistych wzgórzach. Każdy element tej konstrukcji, każdy tłok i
zawias, wszystko się porusza; całość przypomina przez to twór zbudowany na
podobieństwo żyjącego organizmu. Uderza jednocześnie podziw dla tej konstrukcji,
jak i lekki niepokój, czy całość się zaraz aby nie rozpadnie, bo to
trzeszczenie jest cokolwiek podejrzane, a i blachy jakby nieco przerdzewiałe…
Nie jest to wiec żadna tam super technologia z kosmosu, ale zdumiewające, choć
zarazem zdradzające pewne mankamenty, dzieło ludzkiego umysłu. Po zaledwie
krótkiej chwili tracimy tę konstrukcję z oczu, zamiast tego w niknącej mgle
pojawia się obraz górskiej chatki i pasterza pędzącego stadko owieczek po
zielonych halach. Nagle z mgły spowijającej górskie szczyty w tle owej
sielskiej sceny wyłania się… widziana już wcześniej konstrukcja. Przechodzi,
obraz niknie.
Widzimy teraz chmury na niebie i ptaki, poczym znowu schodzimy na
ziemię, tym razem do miasteczka, w którym wkrótce rozpocznie się akcja bajki.
Miyazaki
zadbał o to, żebyśmy już na wstępie poczuli lekki dyskomfort, bo zanim jeszcze
dobrze zapuścimy się w miejskie uliczki, najpierw dostajemy po oczach widokiem
wstrętnych dymiących kominów fabrycznych i czarnych kłębów, wypuszczanych przez
przetaczającą się po torach lokomotywę. Śledząc ulatujący brudny kłąb,
docieramy przed okna kamienicy, w której mieści się niewielki zakład
kapeluszniczy.
Kolejny kadr przenosi nas do wnętrza tego zakładu; czarny dym
widać teraz z drugiej strony okna. Przy oknie siedzi młoda dziewczyna – Sophie,
jedna z głównych postaci bajki. Już na pierwszy rzut oka widać, że to pracowita,
cicha i łagodna osoba. Na razie zajęta jest pracą, ale wkrótce ją zakończy,
zamknie sklep i pójdzie odwiedzić siostrę. Póki co dostajemy pierwszą garść
informacji o tajemniczej konstrukcji, którą widzieliśmy na samym początku.
Okazuje się, że jest to zamek czarodzieja Hauru. Plotka (brana dosyć dosłownie)
głosi, że czarodziej jest niebezpieczny, bo pożera serca kobiet. Dowiadujemy
się też, że w swoim ruchomym zamku ukrywa się on przed żołnierzami. Na razie
nie wiemy dlaczego.
Sophie opuszcza zakład
i wychodzi. Razem z nią przechodzimy teraz przez współczesne jej,
dziewiętnastowieczne miasteczko leżące w jakimś kraju, wyraźnie stojącym na
progu wojny. W normalny miejski zgiełk, składający się z rozmów, dudnienia,
stukotu i warkotu przejeżdżających pojazdów, wplecione są niepokojące dźwięki
przelatujących samolotów; wszędzie widzimy też powiewające flagi; jadą ciężkie czołgi
i inne pancerne wozy; trwa jakiś festyn, być może zorganizowany na pożegnanie
wyruszających wkrótce na wojnę żołnierzy; słychać muzykę, iście galową, przy
której w żołnierzach i w pozostałych mieszkańcach miasteczka zapewne rośnie
duma ze swej militarnej siły i wiara w jej przewagę nad wojskami wroga.
Klucząc w gąszczu
uliczek (rysunek jest tu oszałamiająco realistyczny, widać każdy obłupany
fragmencik tynku oraz obłażącą farbę; tam i ówdzie walają się puste butelki, na
schodach przysypia jakiś pijany jegomość) Sophie traci orientację.
Niepokoi
się, bo zapędziła się w dość odludne miejsce. Jej obawy stają się
rzeczywistością – natyka się na dwóch żołnierzy, którzy zaczynają się jej
naprzykrzać.
I wtedy zjawia się on.
Nie wiadomo, czy Sophie od razu wie, z kim ma do czynienia, ale to w sumie nie
ważne. Jak by nie było, nagle, ni stąd ni zowąd zjawia się wysoki, niebieskooki,
oszałamiająco przystojny acz delikatnej budowy blondyn, chwyta ją za ramię i
odgrywa przed żołnierzami rolę jej towarzysza. Mundurowi jednak nie chcą dać
zbyć się tak łatwo, Hauru „pomaga” im więc odejść, używając magii. Nie ma
jednak czasu na rozmowę, okazuje się bowiem, że i on ma kłopoty – śledzą go
jacyś magiczni szpiedzy, przypominający… i tu mam problem, bo nie mogę znaleźć
innego określenia jak… glutocienie. Z każdą chwilą jest ich więcej i są coraz
bliżej. Bez większych wstępów, w ostatniej chwili przed ich atakiem czarodziej
podrywa przerażoną Sophie do góry. Suną wzwyż, aż wylatują ponad spadziste
dachy kamieniczek. Hauru, wciąż delikatnie trzymając dziewczynę za ręce, prosi,
żeby zachowywała się tak, jakby normalnie chodziła.
Ten napowietrzy spacer to
scena, której nie sposób zapomnieć. Wyobraźcie sobie, że to Was ktoś tak
podrywa do góry i mówi, żebyście po prostu szli. Ponad dachami, ponad całym
zgiełkiem rozgrywającym się na dole, opierając stopy… no właśnie na niczym, na
powietrzu… Jakbyście się z tym czuli? Miyazaki znów idealnie pokazał tu emocje
– przerażenie, stopniowo ustępujące miejsca zaufaniu dla posiadającego magiczne
zdolności towarzysza, aż wreszcie rozluźnienie, pozwolenie sobie na odczucie
przyjemności.
Przystojny czarodziej
pozostawia dziewczynę w bezpiecznym miejscu, sam zaś oddala się, oczywiście w
bardzo spektakularny sposób, pozostawiając po sobie oszołomienie i zamęt w
głowie Sophie.
Całe zajście nie uszło
uwadze zazdrosnej o młodego maga Wiedźmy z Pustkowia. Wieczorem zjawia się ona
u Sophie i rzuca na nią zaklęcie, zmieniające dziewczynę w zgarbioną staruszkę.
W dodatku Sophie nie będzie mogła nikomu o tym zaklęciu powiedzieć.
Rozumiejąc, że nic tu
po niej, Sophie opuszcza miasteczko.
Po drodze trafia na
przedziwną postać – Stracha na wróble, któremu pomaga, a który następnie stara
się jej na wszelkie możliwe sposoby odwdzięczyć. Bo oczywiście Strach jest
żywy. Za sprawą Stracha Sophie trafia do ruchomego zamku Hauru.
W zamku młodego czarodzieja pracy nie zabraknie...
I tu zaczyna się… no
właśnie, co? Jedna z najpiękniejszych historii, jakie kiedykolwiek czytałam/widziałam.
Przedstawmy choćby bohaterów mieszkających w zamku. Oprócz zaklętej w staruszkę
dziewczyny, która właśnie się wprowadziła, żyje tam oczywiście pan domu czyli
czarodziej-lowelas, jego uczeń i pomocnik – chłopiec imieniem Mark, oraz
mówiący ludzkim głosem, zrzędliwy ale uroczy demon ognia – Calcifer. Czujecie
wiszącą w powietrzu historię miłosną? Dobrze czujecie; ale też chyba nikt nie
spodziewa się po takich a nie innych bohaterach historii w jakikolwiek sposób
schematycznej. Będzie zabawnie, będzie słodko, ale i dramatycznie, bo w końcu
tłem wszystkich wydarzeń jest wojna. Fabuła zaskoczy wiele razy; najbardziej
chyba zadziwi rozwiązanie zagadki, co takiego łączy Calcifera z Hauru.
Hauru
Z jednej strony potężny
czarodziej.
Musi tak być, skoro sama główna czarownica króla mówi o nim, że był
jej najlepszym uczniem i swego czasu zamierzała uczynić go własnym następcą.
Z drugiej strony… młody
chłopak ze skłonnością do namiętności; miewa humory, kaprysy, napady lęku,
paniki, nawet hipochondrii, poczym znowu widzimy go jako świadomego swojej
urody i wdzięku uwodziciela (potrafi jednocześnie kokietować biedną, zamienioną
w staruszkę Sophie, jak i mnie przed ekranem; i zobaczycie, że z Wami, drogie Panie,
zrobi dokładnie to samo! Każdy jego gest to kwintesencja kokieterii!); na
zmianę robi wrażenie bądź to bardzo dojrzałego i opiekuńczego, bądź też
dziecinnego, wymagającego specjalnej troski.
Cudowne jest to
pomieszanie! Dzięki temu jest to bohater z krwi i kości – ma wady i zalety, ma
swój własny, ciężki charakter; nie jest typem jednobarwnego, napompowanego jak
odpustowy balon herosa, unoszącego się ponad wszystkim co niedoskonałe,
ludzkie.
Nie ze wszystkim sobie
w życiu radzi. Starając się uchylić od służby wojskowej, ukrywa się, wiecznie
ucieka. Męczy go takie życie, jednocześnie zniewalające i dające wolność. Nie
tylko zresztą o niezależność tu chodzi. Również o zachowanie swojego
człowieczeństwa, o niesplamienie sumienia krzywdą innych ludzi – bezimiennych
ofiar rozgrywek możnych z możnymi. Jednak ucieczka sama w sobie nie zmieni
faktu, że ludzie i tak giną. Czy więc jest Hauru wielkim ideowcem, czy tylko
egoistą i tchórzem? Jego samego męczy ta wątpliwość.
To jest takie piękne,
takie ludzkie, to zmaganie się ze samym sobą. Hauru przypomina mi pod tym
względem genewskiego filozofa Rousseau. Tak, tego właśnie Rousseau, którego idee
zostały co prawda zgwałcone podczas Rewolucji Francuskiej, przeżyły jednak i
żyją nadal; wciąż piękne, więc wciąż przez kogoś gwałcone, ale nieśmiertelne. Wielki
człowiek, który na zawsze zmienił świat; dla mnie ważny przede wszystkim jako
ojciec koncepcji powrotu do natury.
Jean-Jacques Rousseau w
swoich „Wyznaniach” już na samym wstępie określił zamysł, z jakim przystąpił do
spisania swojej autobiografii: „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie
miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać moim bliźnim
człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja. (…) Powiem
głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równie
szczerze. (…) Pokazałem się takim, jakim jestem: godnym pogardy i szpetnym,
kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym wzniosłym, kiedy nim byłem; odsłoniłem
moje wnętrze takim, jakim tyś je widział sam, Najwyższy Sędzio.”
Rousseau opisał swoje
życie, a szczególnie młodość, właśnie jako ciągłe zmaganie się ze światem
zewnętrznym (ograniczającym, krępującym, nakładającym obowiązki, prawa i kary)
i światem wewnętrznym (światem namiętności, lęków, frustracji, ale i
inspiracji, rozkoszy). Bardzo często widzimy go w najintymniejszych, często
wstydliwych sytuacjach, które niejeden zapewne chciałby wymazać z pamięci, a
już na pewno ukryć przed innymi. Sumiennie opisał jak „pieścił swoje chimery”;
przedstawił wszelkiej maści hultajstwa, których się dopuszczał, w tym między
innymi epizod ekshibicjonistyczny czy kradzieże (Rousseau chorobliwie krępował
się kupowania rzeczy; łatwiej było mu daną rzecz buchnąć, niż – posiadając ku
temu środki – poprosić o nią, nabyć; czuł się wówczas zalękniony, obserwowany i
oceniany przez wszystkich wokół, ogarniała go niemoc i – jak sam pisze –
„półobłęd”).
Dla porównania – J. J. Rousseau,
„Wyznania”: „Podlegam namiętnościom bardzo gorącym. Podczas ich działania
gwałtowność moja dochodzi wręcz ostatecznych granic. Nie znam wówczas ani
względów, ani szacunku, ani obawy, ani przyzwoitości; jestem cyniczny,
bezczelny, brutalny, nieustraszony; nie ma hańby, która by mnie mogła
wstrzymać, niebezpieczeństwa, które by mnie przestraszyło; poza jednym
przedmiotem, który mnie pochłania, świat dla mnie nie istnieje. Ale to trwa
tylko moment, w chwilę potem popadam w bezwład i obojętność.”
Każdy z nas mniej lub
bardziej ciężko przechodził okres dojrzewania; u niektórych okres ten zapewne
nadal trwa i trwać będzie aż po grób; a im kto wrażliwszy, tym bardziej kręta i
wyboista, ale i oferująca więcej doznań przed nim droga. Co się tyczy Hauru, jego
droga to prawdziwa serpentyna. Mnie to się jak najbardziej podoba, oczarowuje i
urzeka.
Dla porównania – J. J. Rousseau,
„Wyznania”: „W stanie spokoju jestem bezgranicznie bierny, trwożliwy nawet;
wszystko mnie uraża, mrozi; mucha zdolna jest mnie wystraszyć. Jedno słowo,
jeden gest, stanowią dla mego lenistwa nieprzeparty wysiłek; wstyd i obawa
paraliżują mnie tak, że rad bym ukryć się przed całym światem. Gdy trzeba
działać, nie wiem, co robić; gdy trzeba się odezwać, nie wiem, co mówić; kiedy
na mnie patrzą, czuję się zbity z tropu.”
Sophie
Młoda, skromna, cicha,
lękliwa wręcz dziewczyna zaklęta zostaje w staruszkę i jak na złość wtedy
właśnie trafia do domu czarodzieja, który (zgodnie z głoszącą plotką, ale może
mniej dosłownie braną) rzeczywiście skradł jej serce. Przepis na niezwykły,
wzruszający romans murowany. Ale postać Sophie to coś więcej niż tylko postać
zakochanej beznadziejnie dziewczyny. To jej ustami Miyazaki wypowiadał będzie swój
antywojenny manifest, to za jej sprawą ukrywający się przed władzą Hauru
podejmie w końcu decyzję.
Bardzo ciekawe jest
również owo „złe” zaklęcie, które ją dotknęło – jak się okazuje nawet tu można
mieć wątpliwości, czy jest ono rzeczywiście takie złe. Oto bowiem wraz „z
wiekiem” Sophie nabiera cech charakteru, jakich wcześniej nie posiadała. Pomimo
słabizny fizycznej, staje się o wiele silniejsza duchem, na wiele spraw patrzy
mądrym sędziwym okiem; sama staje się jakby wcieloną Mądrością.
I tu kolejna zagadka. A
może tylko moja paranoja. Ale… Na Bogów! Dlaczego akurat to imię? Dlaczego
Sophie? Wiecie, czym jest SOPHIA w naukach ezoterycznych, prawda? Że jest to Boska
Mądrość. Nie potrafię zmusić się do nieinterpretowania tego w ten sposób, nawet
jeśli to tylko moja nadinterpretacja. Dla mnie Sophie: młoda-kochająca i
stara-mądra w jednej postaci, wypowiadająca manifesty Miyazakiego, to
ucieleśnienie SOPHII w osobie Sophie. Literatura zna już jeden taki przypadek,
dlaczego więc tu nie mogłoby być podobnie?
Jeszcze jedno a propos
owego zaklęcia. Czy czar, którego nie potrafi anulować nawet wiedźma, która sama
je rzuciła, zdjąć może po prostu… wewnętrzny żar i miłość? Oto bowiem zdarzają
się momenty, kiedy czar na chwilę pryska i Sophie znowu jest młoda. A dzieje
się to wówczas, kiedy Sophie cieszy się jak dziecko, kiedy się aż do
zapomnienia zachwyci lub kiedy mówi, przepełniona pasą i uczuciem. Można
poszaleć z interpretowaniem tego stanu rzeczy, ale to już pozostawiam każdemu z
osobna.
Calcifer
Demon ognia, dzięki
któremu zamek Hauru się porusza. Ma swoje ważne miejsce w tym zamku – piec, w
którym płonie, to czysto „pogańskie” święte miejsce, zabudowane niczym domowy ołtarz.
W ogóle mieszkańcy obchodzą się z nim jak nasi „pogańscy” przodkowie: pilnują,
żeby nie zgasł, dzielą się z nim swoim pokarmem; podczas porządkowania pieca,
za pomocą specjalnych narzędzi Sophie odkłada jego zarzewie na bok, by
następnie umieścić go z powrotem na miejsce. Mamy tu cały szereg obrazów
szczególnie cennych dla rodzimowiercy. Kolejny raz widzimy, że wszystkie
rodzime kultury w sposób bardzo podobny czciły ogień, także ten domowy, bo i za
takiego można Calcifera śmiało brać.
Jak już wspomnieliśmy,
z Calciferem łączy Hauru pewna zależność, o której nie chcę mówić, żeby tym,
którzy bajki nie widzieli, nie zepsuć zaskoczenia. Bardzo bliską relację
nawiąże on także z Sophie, staną się przyjaciółmi.
Ale niech nikt się tu
nie spodziewa wielkiego, poważnego demona. Calcifer to najbardziej zrzędliwa,
obrażalska i kłótliwa postać w całej bajce! Mało tego – jest też łasy na
komplementy i skłonny do popisów! Swoim charakterkiem zaskarbił sobie miłość
dziesiątek tysięcy widzów na całym świecie.
Magia
Skoro już o demonach, a
wcześniej o wiedźmach, czarownikach i innych cudach była mowa, koniecznie
trzeba co nieco o samej magii w bajce powiedzieć. Jest tu kilka jej rodzajów:
począwszy od takiej… no, powiedzmy typowo bajkowej, poprzez bardzo ważną tu
magię-metaforę, na magii właściwej skończywszy.
A cóż to takiego ta
magia właściwa, ktoś mógłby się teraz obruszyć. Ano magia; magija; taka, jaką
znamy choćby z naszego własnego słowiańskiego podwórka. Moc ducha, świadomości,
umiejętność kreowania rzeczywistości za pomocą umysłu, iluzja, hipnoza,
wykorzystywanie mocy kryształów i metali, praca z żywiołami i symbolami… Oglądając
bajkę, koniecznie zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób Hauru używa magii i na
czym będzie polegało starcie z jego byłą nauczycielką – że to wszystko to w
dużej mierze zmagania przebiegające w umyśle.
Wojna i posłuszeństwo wobec władzy
Tak oto dotarliśmy do
kwintesencji bajki Miyazakiego.
Raz jeszcze zwróćmy
uwagę na istotne dla powstania filmu okoliczności:
- „Miyazaki
urodził się w styczniu 1941 - roku Pearl Harbour - w Utsomiya, w prefekturze
Tochigi. Był dzieckiem wojny, ale w nieco innym tego słowa znaczeniu. Jego
rodzina posiadała fabrykę produkującą części do myśliwca Zero. Czerpała zyski z
wojny, a dzięki dobrym układom z władzami żaden z krewnych Miyazakiego nie
musiał brać udziału w walce na froncie. Bezpieczne i bogate życie, najpierw
obok wojennego cierpienia, a potem wśród powojennej nędzy, wzbudziło w chłopcu
silne poczucie winy i zwątpienia”.
- „Pomysł na to anime narodził się wtedy gdy MH przebywał w Szwajcarii gdzie
docierały do niego informacje o wojnie na Bliskim Wschodzie.” (źródło: http://ja.gram.pl/blog_wpis.asp?id=62336&n=116).
Wobec powyższych
informacji jasnym staje się, że z tematem wojny artysta zmierzył się tu całym sobą;
zaczynamy rozumieć, skąd bierze się postawa Hauru – jego lęki, wątpliwości,
wewnętrzne rozterki i niemoc; skąd w ogóle pomysł, że magowie jako poddani
króla zobowiązani są do opowiedzenia się po jego stronie.
Manifest Miyazakiego
widoczny jest oczywiście w tle – sceny pełne ognia, przerażających maszyn,
okropne dźwięki, bomby rozsadzające kamienice, kruszące dachy; wreszcie ludzie,
zwykli obywatele, zmuszeni do opuszczenia swoich domów, do odejścia z niczym w
nieznany niebezpieczny świat... wszystko to daje obraz zniszczenia, które nie
powinno mieć miejsca, które nie ma żadnego usprawiedliwienia.
Swoje zdanie na temat
wojny i wymuszania posłuszeństwa przez władzę zawarł artysta również w
dialogach. W krótkim opisie nie sposób wymienić wszystkich takich rozmów,
dlatego wybrałam te, które moim zdaniem brzmią najmocniej.
*
Jedna z takich rozmów
toczy się pomiędzy Hauru a Calciferem, którego w kontekście chwili można wziąć
za coś w rodzaju (spersonalizowanego) ognia domowego. I kiedy on – ogień domowy
– mówi: „Jak ja nie lubię ognia dział! Nigdy się z nim nie mogłem dogadać.”, to
jest to – uważam – doskonale wyrażona… no nawet nie metafora, tylko prawda w
najczystszej postaci. Myślę, że lepiej nie dałoby się tego przekazać.
*
Kolejna dawka czystego
przekazu. Oto nad piękną ukwieconą łąką, dosłownie sielskością samą w sobie,
przelatuje ogromny okręt wojenny. Sophie zadaje Hauru pytanie, które chyba
byłoby pierwszym pytaniem każdego, kto zobaczyłby to samo co ona:
Sophie:
To okręt!
Hauru:
Leci niszczyć i mordować…
Sophie:
Czy to nasi?
Hauru:
A co to za różnica?
No właśnie… Bo tak
naprawdę, co to za różnica?...
*
I
jeszcze coś, taka moja osobista interpretacja. W bajce każdy mag, żeby w ogóle
zostać uznanym za maga, podpisać musi zobowiązanie wobec króla, że będzie mu
służył. Taki rodzaj cyrografu pomiędzy obywatelem a władzą. Potem królowie
oczywiście wykorzystują magów do swoich (często niegodziwych) celów.
Kiedy
zdejmiemy metaforę i w miejsce magów podstawimy naszych uczonych, wykładowców
tzw. oficjalnej nauki/historii, a dalej lekarzy, urzędników i wszelkiej maści
innych sługusów władzy; tudzież samych polityków będących na garnuszku
banksterów, wtedy… aż gęsia skórka wychodzi...
Jedyną możliwością, żeby zostać oficjalnie uznanym za maga, jest podpisanie "cyrografu" zobowiązującego do poddańczej służby na rzecz władcy.
Mało tego. Magowie
biorący udział w wojnie zamieniają się w bestie, podejmując ryzyko, że któregoś
dnia nie będą mogli już wrócić do swojej ludzkiej postaci. Znowu pobawimy się w
zdejmowanie metafor, czy macie już dosyć?
Kończąc ten nieco
przydługi wpis, wrócę na chwilę do tytułu, jakim go opatrzyłam.
Walka niekoniecznie
musi oznaczać walkę przeciw komuś/czemuś.
Może to być walka o
coś.
Walcząc o coś, nie
musimy z nikim walczyć.
Nasze działanie może
opierać się na positivum a nie na negativum. Może polegać na przekazywaniu
wiedzy, na rozpowszechnianiu prawdy, na odkrywaniu nowych możliwości, na pracy
u podstaw.
Może to być na przykład
WBAJANIE ludziom Wartości.